9 maj 2011

BESTIA KRÓLA ARTURA, cz. 1 z 6

Francja, rok 1838

Księżyc był zamglony, a to nie wróżyło nic dobrego. Jutro znów będzie padać i droga przez las stanie się jeszcze bardziej mokra i grząska. I znowu przez tę drogę trzeba będzie przeprowadzić wóz pełen bali. A wszystko po to, by zaspokoić pana hrabiego, który bywa tu zaledwie kilka razy w roku, lecz każe dbać o wiejski domek, jakby co dzień przyjmował weń gości.

Tymczasem jednak Baudouin wracał zmęczony tą właśnie drogą; drogą, którą jutro wozić będzie drewno na opał, a którą pokonuje codziennie, bo jako jedyny z całej służby mieszka nie w Huelgoat, ale we własnej chacie na Czarciej Polanie.

Bo lubi samotność.

Znał tę drogę lepiej niż ktokolwiek inny. Pamiętał każdy stary dąb, każdy korzeń, który wychynął spod ziemi, czekając, aż podróżny nieopatrznie postawi nań stopę.

Tyle, że tu nie było podróżnych. W tym ciemnym lesie nie stukał żaden dzięcioł, nie kukała żadna kukułka. Nawet nocą nie uświadczyłbyś wołania sowy ni puchacza. Tak i teraz Baudouin słyszał tylko własne kroki, chlupiące w mieszaninie liści i błota.

I ten dziwny szelest pomiędzy nimi.

Przystanął i jął nasłuchiwać, lecz panowała zupełna cisza. Rozmazany księżyc wyglądał zza gałęzi ogromnego platanu, z którego wiatr strącił już chyba połowę liści. Był to widok nader ponury, a ponieważ nic się dokoła nie działo, Baudouin'a zaczęła obejmować senność.

Otrząsnąwszy się z niej, ruszył czym prędzej przed siebie, by jak najszybciej być w domu i ogrzać się przy cieple kominka.

Jakie to szczęście, że pamięć pozwala mu zdążać tą leśną ścieżką niemal po omacku, bo i lampy w całym tym roztargnieniu i zmęczeniu wziąć dzisiaj zapomniał.

Ech, nie trzeba było może na koniec raczyć się winem ze stajennym. Ale Baudouin przepada za Chinon, takiej okazji nie mógł sobie odmówić. Kiedy skosztujesz kieliszek Chinon, nie sposób się powstrzymać, by nie sięgnąć po następny.

Usłyszał głuchy szelest i coś mignęło mu przed oczami. Kilka kroków przed nim ciemny kształt dał susa w poprzek alejki.

Baudouin naprężył się jak suseł, który zwietrzył drapieżnika. Odruchowo sięgnął ręką do pasa, ale nie miał niczego, czym mógłby się bronić. W skupieniu próbował wychwycić najmniejszy szelest. Kto się ku niemu skradał? Bandyta czy dziki zwierz?

Światło księżyca zgasło, przesłonięte czarną chmurą. Baudouin został sam w całkowitej ciemności.

Lecz czy na pewno sam?

Poczuł na szyi gorący, wilgotny oddech. Odwrócił się dokładnie w chwili, gdy chmura odsłoniła źródło bladej poświaty, by w ułamku sekundy zobaczyć tuż przy swojej twarzy szeroko rozwartą paszczę.

A był to ostatni widok w jego życiu, gdyż ostre jak sztylety kły zatopiły się w głowie Baudouin'a, miażdżąc z trzaskiem kości jego czaszki.

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 2 z 6

Tydzień później

Pan Ollford wypuścił spod wąsa cienką strużkę dymu. Delektował się cygarem z iście angielską flegmą – jak przystało dostojnemu lordowi. Hrabia Montanti w tym czasie przyglądał się rozwieszonym nad kominkiem myśliwskim trofeom, a pozostali obecni w salonie mężczyźni gawędzili o sytuacji politycznej w Europie. Gospodarz, hrabia Albert de Chevreuse, wstał i chrząknął, by zyskać uwagę gości.

Panowie – zaczął – czy smakowało wam śniadanie? Nie co dzień mogę gościć reprezentantów największych szlacheckich rodów w Europie. Byłoby to dla mnie przykrością nie do zniesienia, gdyby okazało się, że moja służba nie dogodziła waszym kulinarnym gustom.

Przyjrzał się bacznie sześciu zwróconym ku niemu twarzom. Słuchali, zamilkłszy.

Pozwólcie panowie, że jeszcze raz podziękuję wam za przyjęcie mojego zaproszenia – wykonał kurtuazyjny ukłon, po czym wyprostował się i wskazał ręką w stronę jegomościa stojącego przy kominku – A teraz, przedstawiam wam hrabiego Phillippe'a de La Force, mojego serdecznego przyjaciela, który przed laty namówił mnie do kupienia tej uroczej posiadłości.

Pan de La Force opierał się nonszalancko o kominek. Był to mężczyzna wysoki i szczupły, a przy tym nienagannie ubrany. Szczególną uwagę zwracała jego cera, blada jak drukarski papier.

Phillipie, czy, zanim przyniosą kawę, zechcesz nam opowiedzieć o lesie, w którym przyjdzie nam polować?

Smukły mężczyzna uśmiechnął się melancholijnie. Uniósł spojrzenie na Alberta, powiódł wzrokiem po zebranych, po czym podszedł powoli do okna. Krajobraz za szybą był czarujący, choć ponury. Stare rozłożyste drzewa wznosiły się murem wzdłuż brzegu strumyka na przemian z omszałymi głazami. Nad ciemnozieloną gęstwiną wisiały deszczowe chmury. Phillipe przyglądał się temu przez chwilę, po czym zwrócił się twarzą do pozostałych gości.

Jak zapewne panowie wiecie, Bretania, na której ziemiach się teraz znajdujemy, nie jest krainą rdzennie francuską.

Słowa te wypowiedział cicho i dźwięcznie, jakby chciał zaintonować jakiś romantyczny wiersz.

A pewnie! – odparł lord Ollford – Bliżej jej do, pożal się Boże, Irlandii.

To prawda – uśmiechnął się lekko de La Force – Ze swoją celtycką przeszłością jej kultura przypomina raczej kulturę pańskich buntowniczych sąsiadów, drogi lordzie. Bretania była niegdyś pełna bardów i druidów, a prócz tego, wielkich legend. Jedna z nich jest nieco inną odsłoną znanej nam wszystkim opowieści o Królu Arturze.

To śmieszne! – żachnął się Ollford.

Czyż Artur nie był królem Anglii? – zaciekawił się baron von Pless.

Phillippe, spuściwszy głowę i skrzyżowawszy dłonie za plecami, jął przechadzać się po salonie.

Nie według Bretończyków. Utrzymują oni, że ów szlachetny władca pochodził z tutejszych lasów. Zanim jednak został królem, trudnił się przewodzeniem drużynie konnych najemników.

Zatrzymał się i spojrzał po zebranych. Słuchali uważnie. Kontynuował więc:

Mówi się również, że Artur zmarł nie w Anglii, ale właśnie tutaj. Co więcej, zgromadził tu spore skarby, których strzec ma do końca świata straszliwa bestia, powołana do życia przez królewskich druidów. Bestia ta jest stworem w żądzy mordu niepohamowanym, a, gdy obierze sobie ofiarę, skrada się doń tak cicho, że do ostatniej chwili nie sposób jej dostrzec...

Ostatnie słowa de La Force wypowiedział niemal szeptem, a zgromadzeni mężczyźni patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. Albert zbladł. Phillippe straszył mu gości.

Wtem drzwi salonu otworzyły się ze skrzypnięciem i wszyscy drgnęli mimowolnie. W wejściu ukazała się służąca z tacą aromatycznej kawy.

Mężczyźni ukradkiem odetchnęli z ulgą, zaś Albert odprowadził Phillippe'a na miejsce, mówiąc do wszystkich, nieco zakłopotany:

Wypijmy kawę panowie, wypijmy, a potem ruszajmy...

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 3 z 6

Jechali powoli, pozwalając koniom jak najdogodniej stawiać kroki w przykrytym dywanem mchu leśnym poszyciu. Siedem koni – siedmiu jeźdźców. Albert, lord Ollford, książę Łakrow i baron von Pless z przodu, z tyłu zaś – hrabiowie Montanti, Van Heiden i de La Force. W powietrzu czuć było wilgoć i zapach rozkładającej się roślinności, a spomiędzy gałęzi sączyło się posępne przedpołudniowe światło.

W lesie było tak cicho, że mężczyźni niemal słyszeli swoje oddechy.

A zatem mówi pan – zwrócił się Van Heiden do Phillippe'a – że nie zabraliśmy psów ani służby, ponieważ...?

Ponieważ tutejsza zwierzyna jest na tyle płochliwa, że z całym tym tumultem na pewno byśmy nic nie upolowali.

Ach! Doprawdy – wtrącił Montanti, odgarniając zwisającą pałąkowato gałąź – Pan musi pochodzić z niezwykle starego rodu, znając miejsca takie jak to, panie de La Force!

Usłyszawszy to, Phillippe uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie.

Nie ze starszego niż pan.

Och, familje każdego z nas sięgają przecież zarania dziejów, nieprawdaż, hrabio Van Heiden? – ekscytował się Montanti.

Zarówno przodkowie pana, jak i pana Van Heidena, jeszcze w VI wieku brali udział w wojnie przeciw Celtom – skwitował Phillippe swym melodyjnym głosem.

Van Heiden, jasnoskóry mężczyzna o żółtych włosach, poruszył się nieznacznie w siodle i zapytał nieśmiało:

Czy... czy pan uważa się za Celta?

Nagle konie zaczęły parskać i stanęły, rozglądając się z niepokojem na boki.

Książę Łakrow trącił wierzchowca nahajką, Albert pogładził swojego uspokajająco po grzywie. Nic to nie dawało. Zwierzęta nie chciały iść dalej.

W końcu Albert zsiadł z konia.

W pobliżu musi znajdować się zwierzę, które je wystraszyło. Dalej pójdziemy pieszo.

Zostanę z nimi – zaoferował się Van Heiden, po czym wszyscy w milczeniu zsunęli się z siodeł.

Kiedy już każdy sprawdził, czy jego fuzja jest odpowiednio nabita, Albert dał znak, aby podążyli za nim. Lekko przygarbieni, ruszyli gęsiego pomiędzy omszałymi dębami. Po chwili Albert de Chevreuse przystanął, aby wskazać towarzyszom świeże zadrapania na korze lipy, po czym poszli dalej. Musieli być już niedaleko.

Stopniowo z głuchej ciszy zaczął wyłaniać się jednostajny szum. Stawał się coraz głośniejszy, aż zorientowali się, że dochodzą do strumienia.

Stanęli nad brzegiem. Rzeczka leniwie opływała zielonkawe głazy, sunąc pod sklepieniem ze splecionych gałęzi drzew. Trochę dalej wpadała do ciemnego otworu jaskini, aby weń zniknąć.

Phillippe skinął w stronę wejścia do groty, szepcząc:

To Grota Artura... Według legendy, tu właśnie mieszkał.

Z wnętrza jaskini dobiegł hałas. Niespieszne, chaotyczne szuranie odbiło się echem od skalnych ścian.

Mężczyźni zamarli w bezruchu, wytężając uwagę.

Cisza.

Nagle z groty wyskoczyło potężne cielsko i, wzbijając dokoła fontanny wody, popędziło prosto w ich kierunku.

Zapanował chwilowy chaos. Ollford jako pierwszy złożył się do strzału, a za nim to samo zrobili pozostali panowie.

Włochaty kształt poślizgnął się i upadł ciężko w poprzek strumienia.

Gdy echo wystrzałów ucichło, zbliżyli się, by spojrzeć na leżące w wodzie zwaliste truchło.

Ustrzelili ogromnego dzika.

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 4 z 6

Hrabia Montanti szedł dziarsko drogą, którą wcześniej dotarli do strumienia. Minął podrapaną lipę i skręcił, tak jak skręcała ścieżka wydeptana w mchu. Zgłosił się na ochotnika, by wrócić i powiadomić Van Heidena o przygodzie, która spotkała ich nieopodal. Nie wiedzieć czemu, od razu poczuł sympatię do tego małomównego Skandynawa – mimo, że był on zupełnie inny od włoskich szlachciców, z którymi do tej pory obcował. Maszerował więc, zbliżając się do miejsca, gdzie zostawili konie.

Pierwsze oznaki niepokoju wzbudziła w nim wszechobecna cisza. Do jego uszu nie doszło nawet najcichsze parsknięcie, nawet najdelikatniejsze pofukiwanie któregokolwiek z wierzchowców. Zwolnił nieco kroku i zaczął się rozglądać, zadarłszy głowę. Przysiągłby, że nawet lekki podmuch wiatru nie poruszał liśćmi na koronach drzew.

Niespodziewanie, potknął się o coś i, straciwszy równowagę, runął na wilgotną ziemię. Odwrócił się.

Przy jego stopach leżał oderwany od ciała koński łeb, przy którym kłębiły się wielkie, czarne muchy.

Montanti zadrżał. Zgromadził tu skarby, których strzec ma straszliwa bestia..., słowa Phillippe'a rozbrzmiały w jego głowie.

Hrabia wstał, otrzepał się i ruszył przed siebie, w pośpiechu nabijając fuzję. Przedzierając się przez zarośla, czuł, jak serce łomocze mu w piersi.

Wreszcie dotarł na miejsce. Jego oczom ukazał się straszliwy widok. Van Heiden leżał na ziemi martwy, rozerwany niemal na pół. Lewa ręka wraz z fragmentem barku znajdowały się obok ciała. Z tułowia wylewały się połacie mięsa i sterczały połamane kości obojczyka oraz żeber. W każdej z dłoni Van Heiden trzymał lejce – ale koni nigdzie nie było widać.

Montanti poczuł, że nogi się pod nim uginają, a w żołądku rośnie mu wielka kula. Van Heiden musiał do końca próbować powstrzymać konie, które, uciekając, rozerwały go na strzępy.

Ale co je tak przeraziło?

W tej chwili Montanti zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Wyczuł czyjąś obecność, a raczej obecność czegoś – czegoś, co stało za jego plecami, nie wydając żadnych dźwięków.

Chciał spojrzeć za siebie, ale czuł, że nie starcza mu odwagi. Zaczął drżeć, a jego twarz zrosiły krople potu. Kiedy wreszcie zdecydował się odwrócić twarz, nie zdążył. Coś ciężkiego skoczyło mu na plecy i przygniotło go do ziemi. Zanim przed oczami zrobiło mu się ciemno, usłyszał jeszcze głuche chrupnięcie – nieodzowny znak, że złamał mu się kark.

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 5 z 6

Niebo prześwitujące między koronami drzew stawało się coraz ciemniejsze, a leśne powietrze – wilgotne i duszne. Delikatne stukanie o liście zdradzało, że zaczął siąpić deszcz. Panowie już dawno zostawili za sobą strumyk i powędrowali dalej, w stronę Czarciej Polany. Albert, korzystając z okazji, postanowił sprawdzić co się dzieje z jego sługą Baudouin'em, który nie pokazywał się już ponoć od kilku dni.

Zatrzymali się na skraju leśnego prześwitu. Hrabia de Chevreuse przeprosił na chwilę swoich czterech towarzyszy i udał się w stronę drewnianej chaty, stojącej na drugim krańcu polany. Patrzyli, jak odchodzi i znika w jej niedużym wnętrzu.

Lord Ollford wyciągnął zza pazuchy cygaro.

Wolałbym, żeby pan tutaj nie palił – odezwał się Phillippe – To tylko spłoszy zwierzynę.

Ollford, nic sobie z tego nie robiąc, włożył cygaro do ust i zapalił. Delektował się przez chwilę, po czym wydmuchnął pierwszy obłok dymu.

To najlepsze cygara, jakie dotąd wynaleziono, panie de La Force – powiedział – Moja rodzina sprowadza je bezpośrednio z Ameryki. Polecam, naprawdę.

Mina Phillippe'a pozostała nieodgadniona.

Znam historię pana rodu, lordzie Ollford. Pana przodkowie to chluba Brytanii i jej zamorskich kolonii, ale, jeśli sięgnąć dalej wstecz, jesteście potomkami rzymskich osadników.

Pozostali mężczyźni spojrzeli na niego osłupiali.

Skąd pan tyle o nas wie...? – wykrztusił baron von Pless.

Phillippe odwrócił się do niego.

Pańscy germańscy przodkowie również przybyli na Wyspy Brytyjskie, tyle że nieco później – powiedział, po czym skierował wzrok na księcia Łakrowa – A pan, w prostej linii, jest spadkobiercą Wikingów, którzy założyli przecież wasz kraj. I również pragnęli pokonać Celtów.

Nikt nie odezwał się ani słowem. Mężczyźni patrzyli tylko na Phillippe'a, nie będąc w stanie wydusić z siebie jednego zdania.

Ciszę przerwał donośny krzyk:

Uważajcie! Jest przed wami!

Cztery głowy błyskawicznie odwróciły się w stronę polany. Albert, wyglądając z chaty, machał do nich ostrzegawczo. W połowie odległości pomiędzy nimi a drewnianym domkiem, na środku polanki, stało TO COŚ... Przypominało przerośniętego borsuka, o wydłużonym, końskim niby, pysku. Choć przygarbione, z pewnością przewyższało każdego z mężczyzn co najmniej o głowę. Jego łapy były grube jak u niedźwiedzia, lecz jednocześnie wyglądały na silne i zwinne i nie ulegało wątpliwości, że potrafi na nich bardzo szybko biec.

Bestia otwarła paszczę, pokazując ogromne, piekielnie ostre kły.

Albert natychmiast schował się w chacie, zatrzaskując drzwi. Pozostali mężczyźni zerwali się do biegu, czmychając w różne strony lasu – wszyscy, poza Ollfordem. Stary szlachcic przyklęknął na jedno kolano i złożył się do strzału, lecz, nim zdążył wypalić, jego źrenice zwężyły się ze strachu, a dymiące cygaro wypadło z ust, gdyż potwór już rzucił się w jego stronę i w kilku susach dopadł go, rozrywając na strzępy.

Książę Łakrow, biegnąc przez las załkał, gdy usłyszał za sobą jego urwany krzyk. Chwilę później do jego uszu dotarły odgłosy ciężkiego kłusu i zrozumiał, że na kolejną ofiarę zwierzę wybrało jego. Wytężając wszystkie siły, zaczął gorączkowo rozglądać się za najlepszą kryjówką. Przed nim leżało przewrócone drzewo. Gruby pień przecinał mu drogę. Łakrow przesadził go jednym skokiem i ukrył się za nim, przylgnąwszy do ziemi.

Odgłos pędzącej bestii wzmógł się, spowolnił, aż w końcu ucichł. Łakrow drżał z przerażenia, wiedząc, że stoi po drugiej stronie pnia i węszy.

Minęło kilka sekund, które wydawały się wiecznością. W końcu monstrum parsknęło z rezygnacją i bardzo powoli odeszło. Łakrow odczekał jeszcze chwilę, po czym wyjrzał ostrożnie zza konaru. Stwora nigdzie nie było. Książę wstał.

Wtedy z zarośli tuż obok wyskoczył na niego ciemny kształt...

Czytaj dalej

Bestia Króla Artura, cz. 6 z 6

Albert ze zgrozą stwierdził, że drzwi w domku Baudouin'a nie mają żadnego zamka. Nie myśląc wiele, zastawił je dębowym stołem, a sam skierował się w stronę klapy, która prowadziła do ukrytej pod podłogą ciasnej spiżarni. Zszedłszy na dół, zatrzasnął ją. W tej samej chwili usłyszał rozdzierający wrzask Ollforda, powalanego przez bestię.

A potem nastąpiła długa cisza.

Podkuliwszy nogi, hrabia Albert siedział przygarbiony w ciemnym wnętrzu skrytki. Po jakimś czasie dobiegł go odgłos ciężkich kroków i coś uderzyło z impetem w drzwi. Albert usłyszał, jak stół przewraca się i stworzenie wpada do izby, sapiąc i rzężąc złowrogo...

Ale nie – to nie były odgłosy bestii. To musiał być baron von Pless.

Ponownie rozległ się tętent, a potem krzyk, i zwaliste ciało barona upadło na podłogę, aż deski zatrzeszczały nad głową Alberta. Spomiędzy szpar zaczęła kapać ciepła krew.

Przez chwilę hrabia słyszał, jak zwierzę odrywa kęsy mięsa i kłapie szczęką, wydając mokre mlaśnięcia. I te mlaśnięcia przerażały go bardziej niż bijący od potwora smród.

Przeczekam to, pomyślał. Poczekam, aż się nasyci i odejdzie, a wtedy ucieknę. Może Phillippe i pozostali jeszcze żyją...

Wtedy nad jego głową rozległy się kolejne kroki. Spokojne, miarowe stukanie obcasów, które po chwili ucichło. Ktoś wszedł do chaty i zatrzymał się tuż obok klapy.

Podłoga zatrzeszczała i klapa podniosła się.

Albert uniósł wzrok i odetchnął z ulgą.

Phillippe! Dzięki Bogu, żyjesz! Czy bestia już sobie poszła?

Ale tuż obok nogi Phillippe'a ukazał się ogromny, ohydny łeb. Stworzenie spojrzało na Alberta i oblizało się.

Hrabia de La Force się uśmiechnął.

Mój drogi Albercie, nie nazywam się Phillippe – powiedział przesadnie słodkim tonem – Moje imię brzmi: Artur. Jestem królem.

Albert patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Przeniósł wzrok na potwora, a potem znów spojrzał na Phillippe'a.

Phillippie, zlituj się, przecież uratowałeś mi życie, gdy polowałem w Afryce!

Ale Phillippe uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Zgadza się. W ten sposób zdobyłem twoją przyjaźń. Nic tak nie zbliża do drugiego człowieka, jak bycie przez niego ocalonym od śmierci.

Albert poczuł, jak całe jego ciało obejmuje zgroza. A więc to wszystko było ukartowane. Uratowanie życia, naleganie na zakup domku w Huelgoat, polowanie z udziałem najznakomitszych arystokratów Europy... Zwabił ich tu, aby wszyscy zginęli, bo ich przodkowie toczyli wojny przeciwko Celtom.

Przełknął ślinę i wziął się w garść. Postanowił podjąć ostatnią próbę wyjścia z tego cało.

Phillippie... – zawahał się – Arturze... okaż mi łaskę. Przez wzgląd na naszą przyjaźń, nie zabijaj mnie.

W błagalnym geście wyciągnął w górę rękę.

Phillippe patrzył na niego przez chwilę, po czym uśmiechnął się raz jeszcze i podał mu swoją dłoń, pomagając wyjść.

Kiedy już Albert stanął na podłodze i otrzepał się, Phillippe powiedział po prostu:

Merlinie, bierz go.

Następnie odwrócił się i wyszedł przed chatę, zamknąwszy za sobą drzwi.

Słuchając, jak Albert krzyczy, rozrywany na strzępy, wyciągnął z kieszeni niewielki notes i otworzył go, marszcząc przy tym brwi.

Tak... a za tydzień przyjeżdża tu lord Alkimoor, wraz ze swoją kompanią – rzekł do siebie cicho.

Koniec

Nie masz stracha? Przeczytaj Przysięgę

 

Toplista: Najlepsze Horrory w Necie
Toplista: Opowiadania
Toplista: Straszne historie