22 gru 2011

ZARAZA, cz. 1 z 6

Przedmieścia Londynu, wczesna jesień roku 1665

Devin odsunął ciężki od wilgoci liść paproci i wszedł na polanę. Błoto chlupnęło pod jego obutą w skórzany but stopą. Zaklął po mieszczańsku. Jedyna para butów w suterenie, niech to diabli. Znowu będą się suszyć do niedzieli.

Zaklął i natychmiast zakrył usta dłonią. Lepiej nie rzucać przekleństw; nie teraz. To złe czasy, a i pogoda nie wróży nic dobrego. Pies szczeknął, jakby chcąc przyznać mu rację. We mgle sięgającej do pasa prawie nie widział tego czworonoga.

Devin włóczył się po nocach, by zdobyć cokolwiek do jedzenia, co pozwoli im przetrwać zimę. Dzieciaki bogatych kupców zawsze wyrzucą za miastem coś, czym można się pożywić. Choć, w tym roku nie jest najlepiej. Deszcze i burze zniszczyły niemal wszystkie plony na wsiach. Ludzie mówią, że zbliża się koniec świata. Oj, to złe czasy, złe...

Jego kroki chlupały raz za razem, gdy brnął przez środek mokradła, którego wcześniej nie było. Księżyc przedzierał się przez ciemne chmury, a przy ziemi wiła się mgła. Było pusto i ponuro i tylko komary kotłowały się chmarami, a żaby rechotały donośnie. Wyjątkowo dużo w tym roku tego robactwa.

Powiał wilgotny wiatr i, tuż obok, płaszcz mgły rozerwał się. Devin zobaczył, jak burek węszy z nosem przy ziemi i nagle daje susa, znikając w mlecznobiałej masie.

Zagwizdał na niego.

Pies nie wracał. Dało się jednak słyszeć coś, jakby mlaskanie.

Devin ruszył w jego kierunku. Brnął po pas we mgle, próbując choć trochę rozgarnąć ją rękami.

Wreszcie mokre obłoki urwały się, ukazując rozległe bagnisko. W jego nozdrza uderzył przerażający odór.

Nie był to na pewno zapach bagna.

Mężczyzna spojrzał w dół. U jego stóp burek obgryzał goleń na wpół zanurzonego w moczarze człowieka. Ciało było pokryte bąblami i w połowie przegniłe. Wymęczone oblicze zaczęło się już rozkładać, ale po strzępach ubrania widać było wyraźnie, że nie jest to człowiek z tych okolic.

Devin przeżegnał się i rozejrzał nerwowo. Przykucnął, podniósł większy kamień, zamknął oczy i opuścił go na głowę zwierzęcia. Powtarzał ciosy tak długo, dopóki pies nie przestał się ruszać. Wtedy wstał, wyrzucił kamień i złapał się za głowę. Gdzieś w oddali zahuczała sowa. Devin po raz kolejny przeżegnał się.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 2 z 6

Londyn, styczeń roku 1666

Starzec w wysokim kapeluszu, wyblakłym płaszczu i bryczesach stał na jarmarcznym podium i nawoływał, unosząc nad głową laskę jak Mojżesz. Już piąty dzień z kolei rozprawiał o znakach; o tym, że nadchodzi najgorsze. A ludzie go słuchali. Nawet dystyngowane pary z możnych domów, choć udawały, że przechodzą obojętnie, oglądały się ukradkiem.

Burze niszczące plony! Mgły i chłody latem! Plaga wszelkiego robactwa! – wołał starzec – Wiatr z południa, który niesie wilgoć. A do tego grzmot w pierwszych dniach stycznia! Czy nie widzicie? Czy nie widzicie tych znaków?

Zgromadzeni na placu Smithfield słuchacze wydali pomruk aprobaty. Mężczyźni kiwali głowami; kobiety zakrywały usta dłońmi, zdjęte trwogą. W to zimne przedpołudnie wszyscy wiedzieli, że ten człowiek mówi prawdę. Wiedzieli, że ma rację. I byli śmiertelnie przerażeni.

Teraz już wiecie! – kontynuował natchniony mówca – Teraz już wiecie, że nie bez powodu psy spuszczają pyski ku ziemi i wyją; nie bez powodu sowy w parkach huczą w środku dnia. Teraz wiecie... że zbliża się ZARAZA.

Gdzieś spomiędzy zakrywających niebo śniegowych chmur rozległ się głuchy grzmot.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 3 z 6

Kanał La Manche, początek marca 1666 roku

Dłoń kreśliła linię z precyzją, mimo że kutrem bujało, jak łupiną orzecha. To była ostatnia linia. Wszystko się zgadzało. Atramentowe kreski, tworzące na papierze sieć skomplikowanych wzorów, przecinające się i łączące pod różnymi kątami, wyraźnie zbiegały się w jeden gruby węzeł.

Statkiem ponownie szarpnęło i kreślarz oderwał pióro od kartki, by nie powstał kleks. Deski kadłuba zaskrzypiały; lampa naftowa wisząca pod stropem obróciła się niemal wokół własnej osi. Po chwili wszystko się uspokoiło i wprawna ręka dokończyła kreskę, prowadząc ją w sam środek czarnego kłębowiska. Tak, wszystko się zgadzało. Nie mógł się mylić. To właśnie jest miejsce, do którego zdąża.

Drzwi ładowni otworzyły się gwałtownie i do środka zajrzał przemoczony rybak.

Możesz zbierać swoje rzeczy, księże – powiedział po francusku – Przybijamy do wybrzeża Anglii.

Pasażer uniósł głowę znad kartki.

Gdzie dokładnie?

Folkestone.

Jak daleko jest stamtąd do Londynu?

Marynarz podrapał się w mokrą czuprynę.

Pewnie jakieś siedemdziesiąt mil. Możesz tam dotrzeć w ciągu dwunastu godzin, jeśli będziesz miał dobrego konia. A za sumę, którą mi zapłaciłeś, mogę dla ciebie takiego zdobyć.

Mężczyzna w habicie przytaknął i zatopił się w myślach.

Tak, nie mógł się mylić. To było tam. To jego misja od Boga.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 4 z 6

Londyn

Dwaj rośli pielęgniarze rozhuśtali ciało i wrzucili je bezceremonialnie na wózek. Wylądowało z mokrym plaśnięciem na stercie innych zwłok. Wyglądało okropnie. Do połowy przeżarta czernią twarz wznosiła zakrwawione oczy i rozdziawiała bezzębne usta ku szaremu niebu. Mężczyźni popchnęli drewniany wehikuł i ten zaczął się toczyć ze stukotem po londyńskich kocich łbach. Szczury uciekały spod kół na wszystkie strony, piszcząc.

Nad miastem unosił się zapach siarki, żywicy i ziół. Palono je w ogniskach, żeby oczyścić powietrze – ale tak naprawdę po to, by złagodzić wszechobecny fetor rozkładu. Jeremy wciągał ten zapach w nozdrza i płakał. Dorosły mężczyzna opadł na kolana przed zatrzaśniętą na głucho miejską bramą i łkał jak dziecko. On był tutaj, w mieście, a jego nowo poślubiona żona na zewnątrz, w prowizorycznym szpitalu dla zarażonych. Lekarze w przypominających ptasie dzioby maskach dowozili im opatrunki, jedzenie i leki. Ale on wiedział, że Anna już nie wróci. Nikt stamtąd nie wracał.

Jego przyjaciel położył mu rękę na ramieniu i spojrzał na niego ze współczuciem. Szybko jednak odwrócił wzrok, nie mogąc znieść jego cierpienia. Patrzył teraz, jak zabijają deskami kolejny dom i wywożą z niego kolejne ciało. To był chyba ten starzec, który zimą głosił złą nowinę na jarmarku. Jego skórę pokrywały lśniące czerwone plamy; palce rąk sczerniały, jakby ktoś przypalił je ogniem.

Mężczyzna zamknął oczy i zgrzytnął zębami, po raz kolejny opanowując zbliżający się atak paniki. Zacisnął mocniej palce na ramieniu Jeremy'ego i powiedział, najspokojniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć:

Nie martw się. Jutro ostatni dzień karnawału. Wielkie święto...

A dżuma zbierała żniwo.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 5 z 6

Okolice Londynu

W świetle ogniska raz jeszcze spojrzał na dla siebie tylko zrozumiałą mapę. Wszystkie najważniejsze linie zbiegały się w tym punkcie, nie mogło być mowy o pomyłce. Informacje, które pozyskiwał, były dokładne i wiarygodne – bo dobrze opłacane. Przemierzył całą Europę. Zaznaczył wszystkie siedliska dżumy i drogi, którymi się rozprzestrzeniała. Mapa wyraźnie wskazywała, że newralgiczny punkt zarazy znajduje się właśnie tu.

Popatrzył na ciemny horyzont, który rozświetlała łagodna łuna – znak, że znajduje się tam miasto. Następnie przeniósł wzrok na śpiących wokół ogniska członków karawany.

To dobrze, że się do nich przyłączył. W czasie zarazy bramy miejskie są zamknięte, ale przecież jutro jest Karnawał. Na pewno wpuszczą grajków.

Siedział pogrążony w myślach jeszcze przez chwilę, po czym zwinął kartkę, otulił się mocniej materiałem habitu i również ułożył do snu.

Czytaj dalej

Zaraza, cz. 6 z 6

Londyn, nazajutrz

Kamienice stały milczące w mdłym świetle marcowego popołudnia. Ulica tchnęła pustką. Wtem, zza rogu piekarni wyłonił się człowiek w pstrokatym stroju trefnisia. Podskoczył parę razy, aż frędzle jego czapki zawirowały, po czym dał znak. Za nim ukazała się orkiestra. Trębacze zadęli w trąby; dobosze wybili rytm. Parada ruszyła. Natychmiast drzwi kamienic pootwierały się i wysypali się z nich barwnie ubrani ludzie. Zaczęli śpiewać i tańczyć, a wszyscy mieli na twarzach powykrzywiane karnawałowe maski.

Pochody i parady rozprzestrzeniły się po całym mieście. Londyńczycy oddali się niczym nie skrępowanej zabawie. W bramach turlały się puste bukłaki po winie, na placach dudniły bębny i brzęczały mandoliny; w parkach ludzie spółkowali ze sobą, nie bacząc, czyja twarz kryje się pod maską... a ze szpar zabitych deskami okien patrzyli z żalem ci, którzy mogli być zarażeni – ci, których objęto kwarantanną.

Gdy zapadł zmrok, przed pałacem pojawili się król i królowa – i rozbrzmiała najwspanialsza orkiestra, i rozpoczęła się najpiękniejsza parada w mieście. A kiedy w niebo wystrzeliły fajerwerki, wśród okrzyków i owacji nikt nie zauważył, że oprócz sztucznych ogni wzniecił się również ogień prawdziwy. Piekarnia przy Pudding Lane stanęła w płomieniach, a pierwsze podmuchy ciepłego wiosennego wiatru rozniosły ogień po całym mieście. Ludzie krzyczeli żałośnie, stłoczeni na placach, i tratowali węglące się ciała, by potem sami, potykając się, zapalać się od nich, aż skóra na ich rękach, torsach i twarzach pokrywała się krwawymi bąblami i odchodziła skwierczącymi płatami.

Ogień zbierał żniwo.

*

W czasie Wielkiego Pożaru w 1666 roku Londyn doszczętnie spłonął. Ogień wytępił roznoszące dżumę szczury i zatrzymał rozprzestrzeniającą się od poprzedniego roku zarazę.

Nieliczni spośród ocalałych mówili, że gdzieś przy Pudding Lane widziano szalonego księdza z płonącą żagwią w dłoni...

Koniec

Wciąż uważasz, że zabijanie nie jest przyjemne? Przeczytaj Zło to pojęcie względne

 

Toplista: Najlepsze Horrory w Necie
Toplista: Opowiadania
Toplista: Straszne historie