25 kwi 2010

TAK WIELE WDÓW W NASZYCH STRONACH..., cz. 1

Dziennik Åle Tänkersona, 13 kwietnia Roku Pańskiego 1354

Ja, Åle Tänkerson, brat Ordo Sancti Benedicti z klasztoru w Yske, zapisuję moje świadectwo w nadziei, że kiedyś – jeśli Bóg pozwoli – będzie ono służyło radą wędrowcom stąpającym po tej ziemi.

Przed tygodniem wróciłem do Yske z powierzonej mi przez przeora misji do Sigtuny i zastałem nasz klasztor bezlitośnie splądrowany. Wszyscy moi bracia nie żyją. Rabusie pozbawili ich głów i zostawili ciała niepogrzebane – każdego tam, gdzie poniósł śmierć. Znikły kosztowności ze skarbca Najświętszej Panny oraz cały zapas żywności i wina. Nie zabrano jedynie psałterzy i ksiąg, które pewnie nie przedstawiały dla złodziei żadnej wartości. Nie potrafię wyrazić bólu, jaki mnie ogarnął, gdy zobaczyłem zbezczeszczone zwłoki przeora Sigvarda...

Przez kolejnych kilka dni zajmowałem się pochówkiem moich braci, co nie było łatwe w zmarzniętej ziemi, a potem poszedłem do wsi. Chłopi powiedzieli mi, że napaść na klasztor miała miejsce zaledwie kilka nocy przed moim przyjazdem, lecz bandyci prędko odjechali w nieznaną stronę, znikając pośród śnieżnej zamieci. Nie wiedząc, kim są owi bezbożni złoczyńcy, ani gdzie miałbym ich szukać, postanowiłem opuścić Yske i wrócić do mych rodzinnych stron na bagnach Oulu. W tym celu, gdy tylko pogoda się poprawiła, wyruszyłem ku wybrzeżu, licząc, że spotkam rybaka, który przewiezie mnie na drugą stronę Zatoki Botnickiej.

Morze zastałem zupełnie zmarznięte. Ani śladu żywej duszy. Znalazłszy ciche miejsce w bezlistnym zagajniku, rozpaliłem ogień i począłem rozmyślać, co winienem uczynić. Rankiem do mojego małego obozu przybyła drużyna kupców. Ich przywódca przedstawił się jako Havald. Było ich dziesięciu, a wszyscy nosili brody i ciepłe kurtki z futra renów, zwyczajem miejscowych ludów. Havald oświadczył, że zamierzają przebyć Zatokę wyruszając właśnie z tego miejsca i, że mogę im towarzyszyć.

Zaprawdę, niezwykłe rzeczy posiadają ci handlarze. Mają sanie wykładane skórami, które, zaprzężone w silne konie, pozwalają przebyć wiele mil dziennie po lodzie. A poruszają się tak szybko, jak żaden powóz na lądzie by nie potrafił.

Uradowany, dołączyłem do kupców. Przebyliśmy dzisiaj długą drogę po niezmierzonej lodowej przestrzeni i właśnie rozbiliśmy obóz. Siedzę więc teraz przy ognisku i spisuję te słowa w blasku pląsających płomieni...

Tak wiele wdów w naszych stronach..., cz. 2 z 6

Dziennik Åle Tänkersona, 14 kwietnia Roku Pańskiego 1354

Jestem przerażony tym, co zobaczyłem. Opowieści marynarzy i rybaków okazały się prawdą. Pozwolę jednak sobie wedle kolejności opisać sprawy, jakie dzisiaj miały miejsce.

O świcie, choć panował mróz straszny, zebraliśmy obóz i ruszyliśmy w drogę. Skóry i lagi, z których zbudowane były szałasy, ułożone zostały na saniach. Konie pędziły zwinnie i lekko, a z ich nozdrzy parchała para. Gdy słońce stanęło na niebie, stwierdziłem, że wybrzeże zostało daleko za nami, już niewidoczne. Z przodu i z tyłu, i z każdej strony, rozciągała się lodowa równina.

Moi nowi towarzysze poprosili o opowieść. Przedstawiłem im więc historię nikczemnej napaści na nasz klasztor. Ale usłyszawszy ją, kupcy roześmieli się tylko. Jechałem więc dalej w milczeniu, trzymając się na moim koniu nieco z tyłu.

W południe zrobiliśmy postój. Jedząc, spoglądałem na lód pod moimi stopami, odgarnęliśmy bowiem śnieg, aby odpocząć. Wtedy wielki, ciemny kształt, bez głosu przesunął pod lodową taflą. A tak był długi, że dwie zdrowaśki minęły nim zniknął, pozostawiając wodę znów przejrzystą. Ogarnięty nagłym strachem, zerwałem się i spocząłem w innym miejscu. Obserwowałem bacznie lód, ale nic więcej się nie pojawiło.

Popołudniu niebo przesłoniły chmury i dalej jechaliśmy zmagając się z zimnym wichrem. Havald postanowił jednak, że wędrówka pod wiatr jest dla koni zbyt męcząca, toteż rozbiliśmy obóz wcześnie. Siedząc przy ognisku w dużym namiocie, odważyłem się wreszcie zapytać kupców o zjawisko, które dziś ujrzałem.

Zaprawdę, choć dotąd moi kompani radowali się i pili wino, gdy wspomniałem o czarnym kształcie, w namiocie zapanowała cisza. Havald z wielką powagą opowiedział mi o potworach, jakie żyją w tych głębiach. Są to węże morskie, a każdy gruby jak dąb, zaś dłuższy niźli kadłub królewskiej łodzi. Mają one zwyczaj siedzieć w pieczarach na dnie zatoki, lecz gdy zbudzą się i dostrzegą statek, wypływają na powierzchnię, aby owinąć go swym cielskiem i pożreć nieszczęsnych żeglarzy.

Do tej pory byłem przekonany, że historie o morskich potworach to tylko legendy rozplenione w czasach pogańskich Normanów. Ale Havald przemawiał z taką powagą, zaklinając się, że widział niegdyś jedną z tych bestii, iż ufam, że mówi on prawdę.

Havald rozkazał ludziom zmieniać się do rana na warcie. Ja nie zmrużę dzisiaj oka i przez całą noc będę się modlić do Najświętszej Panienki, aby miała nas w opiece...

Tak wiele wdów w naszych stronach..., cz. 3 z 6

Dziennik Åle Tänkersona, 15 kwietnia Roku Pańskiego 1354

Rano w obozie zapanowało poruszenie. Kupcy byli wielce zaniepokojeni i rzeczy zebraliśmy w pośpiechu. Havald powiedział, że o świcie widziano potwora pod lodem w pobliżu szałasów. Unosił się nieruchomo w wodzie tuż obok sań. Wyczuły go konie i stały się bardzo płoche.

Dzisiaj nie zrobiliśmy ani jednego postoju, lecz gnaliśmy do przodu, mimo niedobrej pogody. Jeden z kupców, Edvar, został wyznaczony, by zostawać z tyłu i sprawdzać, czy stwór podąża za nami. Meldował się kilkakrotnie, a za każdym razem oświadczał, że widział ślady potwora. Gdy spytałem go, w jaki sposób odkrywa jego obecność, oświadczył, iż przywołuje bestię łomocząc w lodową pokrywę. Jeśli jest w pobliżu, pojawia się prędko, ma bowiem doskonały słuch, co na pewno jest sprawką diabła.

Nie mogłem wyjść z podziwu dla odwagi tego człowieka. Tymczasem Havald i pozostali jechali w milczeniu, a ich twarze były ponure.

Gdy zbliżał się wieczór, w oddali ukazała się chata, postawiona na lodzie. Wyjaśniono mi, że jest to karczma, wznoszona każdej zimy na zamarzniętej tafli z myślą o wędrowcach. Nie znajdziesz w niej noclegu, ale można dostać jadło i napitek.

Havald wraz z dwoma towarzyszami pojechał ku tej chacie, aby naprzód ją zbadać, zaś nam polecił czekać w bezpiecznej odległości.

Czekamy więc teraz, a ja wykorzystuję ten czas, aby zapisać moje słowa.

Tak wiele wdów w naszych stronach..., cz. 4 z 6

Dziennik Åle Tänkersona, 15/16 kwietnia Roku Pańskiego 1354, noc

Jesteśmy w karczmie. Zaoferowałem, że będę pilnować ognia, dzięki czemu mogę w spokoju pisać. Oto, co wydarzyło się dziś wieczorem.

Havald powrócił w złości, mówiąc, że gospoda jest opuszczona. Wydaje mi się, że był bardzo zawiedziony, tak jakby umówił się z kimś na spotkanie w tej gospodzie, lecz się nie doczekał. Zauważyłem też, że zabrał do chaty dużą sakwę, która wcześniej ukryta była na saniach. Kiedy wracał, wiózł ją przywiązaną u swego siodła. Zastanawiam się, co znajduje się w tym tobole i – niech mi Bóg wybaczy – zamierzam zbadać go jeszcze tej nocy. Mam bowiem pewne podejrzenia względem Havalda i jego kupców, żywię jednak nadzieję, iż to, o czym myślę, nie okaże się prawdą.

Tymczasem notuję inną, radosną tym razem wieść – morski potwór zniknął i nie pojawił się przez cały wieczór.

Tak wiele wdów w naszych stronach..., cz. 5 z 6

Dziennik Åle Tänkersona, 16 kwietnia Roku Pańskiego 1354

Panie, dziękuję Ci za Twoją łaskę.

Panie, dziękuję za Twe miłosierdzie.

Panie, chroń nas, jak do tej pory chroniłeś

i zmiłuj się nad nami.

Było jak tu piszę. Havald i inni, zamroczeni winem, spali w karczemnej izbie. Przypilnowałem, by ogień strzelał wysoko, gdyż w cieple człowiek śpi najłacniej. Zakradłem się tam, gdzie złożono toboły i odszukałem sakwę. Przeczucie mnie nie myliło. Wewnątrz były złote kielichy i monstrancje z inkrustem klasztoru w Yske. Moi towarzysze nie są kupcami, lecz bandą złodziejaszków, którzy wymordowali mych braci i chcieli sprzedać łupy w gospodzie na środku zmarzniętego morza.

Gdy badałem zawartość sakwy, obudził się Havald. Natychmiast wszczął alarm i poderwał kompanów, którzy wyciągnęli miecze i sztylety, skryte dotąd przed mym wzrokiem. Havald zaśmiał się szyderczo i zabluźnił przeciwko Bogu. Byłem pewien, że lada chwila zginę.

Wtedy ktoś załomotał do drzwi karczmy, krzycząc przeraźliwie. Rozpoznałem głos Edvara. Jeden z brodaczy uniósł rygiel i otworzył wejście. Ujrzałem, jak Edvar wyciąga rozpaczliwie ręce, leżąc na śniegu, zamiast nóg mając rozerwane kikuty, a krwawy ślad uchodzi w ciemność, z której przypełzł. I zatrzęsła się chata, i popękał lód przed wejściem, a z głębiny wychynęła paszcza bestii. Czarny, gadzi łeb, od człowieka większy, rozwarł się i zęby straszliwe pokazał. Wąż ten chwycił Edvara i zabrał go do wody, a tak szybko, że ledwo co poczwarze zdążyłem się przyjrzeć. Nieszczęśnik wydał z siebie jeno potępieńczy wrzask, po czym zniknął w głębi na zawsze.

Gospoda zatrzęsła się po raz drugi i lód popękał dokoła, tak, że na krze stała teraz. A wszyscy od drzwi odskoczyli i gromadzić się jęli pod ścianą przeciwną, aż krę przeważyło i karczma przechyliła się, w ziębinie zanurzona na poły. I stół i ławy natarły na nas, a woda poczęła się wlewać przez sosnowe ściany.

Ludzie Havalda, choć za tak mężnych się mieli, krzyczeli jak niewiasty porywane z najechanej wioski. Ale zaraz ich Havald przywołał do szachu. Rzekłszy, że potwór nasycił się Edvarem i krzywdy im nie zrobi, kazał przez dziurę w dachu na zewnątrz wyłazić. A dach był teraz niczym ściana, gdy do pasa brodziliśmy w wodzie.

Tak też zaczęli, za przywódcy przykładem, przez otwór dymny uchodzić, a tak prędko, jeden przez drugiego, że najsłabszego zadeptali. Na mnie żaden nawet nie spojrzał, a zostałem, by sprawdzić, czy nieszczęśnik ten z życiem uszedł.

Nie uszedł. Wodą się zachłysnął i zginął. Uczyniłem nad nim znak krzyża, po czym sam wspiąłem się do wyjścia, lecz ledwo przez dziurę wyjrzałem, zobaczyłem...

Tak wiele wdów w naszych stronach..., cz. 6 z 6

Dziennik Åle Tänkersona, 19 kwietnia Roku Pańskiego 1354

Wybacz człowiecze, który czytasz ten pamiętnik, że urwałem mą opowieść, lecz zgroza i wzruszenie nie pozwoliły mi pisać dalej. A oto, jak było.

Wychyliwszy się z dachu karczmy, straszną w blasku miesiąca ujrzałem scenę. Stwór, wąż od dębu grubszy, uniósł swe cielsko pionowo ku górze i paszczę rozdziawił, diabelski syk ku kupcom wydając. A z tyłu głowy grzebienie dwa rozłożył, a oczy jego, białe i puste, lśniły złowrogo. I choć ogon tej bestii pod wodą ukryty, wysoka była, niczym wieża w klasztorze.

Ludzie hawaldowi z bronią gotową wokół przerębla stali, lecz gdy potwór porwał jednego w szczęki i rozszarpał, rzucając dokoła krwawe szczątki, rozpierzchli się niby stado łani. Tylko Havald jeden mężnie ustał i zamach wziął mieczem, gdy wąż schylił się po niego. Ale i to pomiotowi piekieł nie zaszkodziło, a rozsierdziło go jeszcze bardziej, więc niebawem Havald oddawał ducha w paszczy jego, miotając rękoma w rozpaczy.

Ja wtenczas uczułem, że zimna woda znów mi do pasa sięga, a karczma zatonie niebawem.

Skoczyłem. Upadłem na krawędź lodu, który zaraz się pode mną zapadł, tak, że ledwo zbiec zdołałem, poślizgnąwszy się przy tym razy kilka. A w poświacie, jaką księżyc na lodową pustynię rzucał, spostrzegłem, że złoczyńcy sań dopadają. Lecz koni tam nie było, dawno już uciekły. Hawaldy chciały się jeno ukryć pod wozem. I tak się przepychali, że co chwila który z między płóz wylatywał.

Wąż dostrzegł to kłębowisko, a dostrzegłszy, rzucił się na lód, wypełzł z przerębla i ruszył ku nim, ogonem na boki ruszając.

Wiedząc, że nie zdołam już tych głupców uratować, począłem myśleć, jak samemu ocalić życie. Uciec wszak nie nadążę, tak zwinnie ten stwór się przenosi. Padłem więc na kolana i wzniosłem modły do Pana, błagając go o pomoc. A słyszałem, jak nieszczęśni owi kupcy krzyki wydają przeraźliwe, nieludzkie, jakby z otchłani pełnej czartów dochodziły. I choć nie podniosłem wzroku, widziałem oczyma duszy, jak potwór rozgania ich, jak zanurza w pierwszym zęby, a pozostali pierzchają w cztery strony, rozpaczając. I przysiągłbym, że widziałem, jak dopada każdego z nich, zdążając za jego głosem...

Wtedy Pan zesłał mi rozwiązanie.

Wstałem, gdy krzyki już ucichły. Bestia podwinęła pod siebie ogon jak okrętową linę i pochyliła łeb nad jednym z martwych kupców, odrywając z niego płaty mięsa. A przy każdym kęsie zwracała pysk do góry, aby lepiej przełknąć. Kości trzaskały, gorąca krew spływała strugami, parując na śniegu. Wreszcie, poczwara skończyła. Wybadała językiem, czy nic nie zostało i, cicho stęknąwszy, złożyła głowę do odpoczynku.

Odpiąłem od pasa antałek i rzuciłem tam, gdzie karczma wprzódy stała. Plusk się rozległ, kiedy wpadł do wody.

Bestia, ożywiona natychmiast, ruszyła w stronę dźwięku, na mnie nie zwracając uwagi, a przybywszy, poczęła badać dryfujące na powierzchni szczątki, trącając je czerepem. Ja tymczasem, tak, by hałasu nie czynić, podszedłem do przerębla, z którego wyleźć raczyła, i miecz Havalda podniosłem. A sakiewkę z kolei odpiąwszy, cisnąłem ją do przerębla.

I tym razem wąż zareagował szybko. Nawrócił i, sycząc złowrogo, ruszył prosto na mnie. Wściekły być musiał, bo wachlarze postawił i pofukiwać nie przestawał. Uniosłem miecz nad siebie, w obie go dłonie chwyciwszy, i patrzyłem, jak gad ten olbrzymi coraz bardziej i bardziej się zbliża, aż wreszcie, tuż obok się znalazłszy, minął mnie i głowę zatopił w zimnej toni. Wtedy opuściłem ostrze na kark zwierza, wbijając je aż po rękojeść, a sam odskoczyłem naprędce. Stwór wił się i stękał, i ogonem zarzucał, lecz w końcu skonał.

Bo wiedzieć musisz czytelniku, że poczwara owa z głębin ślepa była zupełnie i jeno słuchem posługiwać się umiała. To w czasie rozmowy z Panem zrozumiawszy, pokonać ją mogłem.

Przez dzień wędrowałem potem, trzęsąc się z zimna i głodu. A w drodze znalazłem jednego z kupców, co w jakiś sposób zbiec zdołać musiał, lecz umierający leżał teraz na śnieżnej zaspie. Wyspowiadał mi się ten człowiek i rozgrzeszyłem go, gdyż żałował szczerze. A nim ducha wyzionął, poprosił mnie, bym odszukał jego żonę i powiadomił o męża śmierci. Tak też obiecałem.

Wędrując dalej, napotkałem konia, z tych jednego, które do sań zaprzęgnięte były. Przerażone było to zwierzę, lecz uspokoiwszy je, wygodnie podróż dalszą odbyć zdołałem.

Dobywszy do drugiego brzegu zatoki, odnalazłem żonę kupca, Kamarę, a z jej pomocą żony pozostałych mężczyzn. Każda z niewiast smuciła się bardzo i w ramionach moich płakała, bo rozbojem zajmowali się ich mężowie po to przecież, by dzieciom jedzenie przynieść.

Żyję więc i jestem teraz w rodzinnej mojej wiosce, na bagnach Oulu. Ale wiedz, ty który to czytasz, że nie cieszę się z powrotu.

Tak wiele wdów w naszych stronach...
Koniec
Krew w żyłach Ci nie zamarzła? Przeczytaj Pasterza

5 kwi 2010

PASTERZ, cz. 1 z 7

– ...ale przede wszystkim, nasza siostra Francesca była bogobojną istotą o wielkim sercu. Zawsze służyła bliźnim pomocą i nie wywyższała się, nie chełpiła ciężko zapracowanym majątkiem.

Głos kapłana odbijał się echem w chłodnym, pachnącym kadzidłem wnętrzu kościoła. Giancarlo próbował się skupić, ale, mimo usilnych starań, myślał tylko o jednym: kiedy wreszcie się dowie.

– Prośmy o łaskę dla jej duszy...

Zebrani powstali z drewnianych ław i pochylili głowy. W świątyni rozbrzmiał przeciągły pomruk modlitwy. Giancarlo też stał, ze złożonymi pokornie dłońmi, spuszczoną głową i zmrużonymi oczami, pogrążony w myślach. Lewą stopą stukał nerwowo o marmurową posadzkę, aż starsza kobieta z boku chrząknęła i rzuciła mu karcące spojrzenie.

– A teraz pożegnajmy Francescę. Niech spoczywa w pokoju. Amen.

Ryknęły potężne organy, grając pierwsze takty żałobnego marszu. Czterej poważni panowie wyszli na środek, unieśli trumnę i obrócili ją, ruszając w stronę wyjścia.

*

Przed kościołem kłębił się tłum. Zaczęły się rozmowy, składanie kondolencji. Do najbliższej rodziny ustawiła się kolejka mężczyzn w czarnych garniturach i kobiet w pruderyjnych, ciemnych sukniach. Giancarlo stał z boku, w cieniu drzewa, w takim samym garniturze, i spoglądał na wszystko zza szkieł okularów przeciwsłonecznych.

– Pssst...

Ktoś pociągnął go za rękaw.

Odwrócił się. Obok niego stał elegancko ubrany mężczyzna o krótko przystrzyżonych, srebrzysto-siwych włosach. Uśmiechał się lekko.

– Niech cię szlag, Anselmo, czy zawsze musisz pojawiać się tak znienacka?

Anselmo uniósł brwi w udawanym zdziwieniu.

– Jestem twoim adwokatem – powiedział wesoło – Muszę być w pobliżu, jeśli mam dbać o twoje sprawy. Jestem jak twój anioł stróż!

Giancarlo pokręcił głową.

– Dobra. Mów lepiej, wiesz już coś?

Anioł stróż spoważniał.

– Niezbyt dobre wieści. Twoja ciotka, Francesca, zapisała ci co prawda pewną sumę, i to całkiem pokaźną, ale postawiła też pewien warunek, który musisz spełnić, aby ją odziedziczyć. Jest poświadczony notarialnie.

– Ile?

Anselmo pochylił się i szepnął mu coś do ucha.

– Jezu... – chłopak pobladł – A warunek?

– I to właśnie jest problem. Twoja czcigodna ciotka zawsze potępiała styl życia, jaki prowadzisz. Alkohol, kobiety, kłopoty z prawem... podejrzane interesy. A przede wszystkim, ubolewała nad tym, że nie chodzisz do kościoła. Ona była bardzo pobożną osobą...

– Do rzeczy.

– Warunek jest następujący: musisz odbyć pielgrzymkę do Ziemi Świętej.

Giancarlo machnął lekceważąco ręką.

– Eee tam, zmontuję jakieś zdjęcie na komputerze i powiem, że tam byłem.

– To nie takie proste – adwokat wyciągnął papierośnicę – Pojedzie z tobą również jej wierny lokaj, Luigi. Ma dopilnować, abyś nie tylko odwiedził święte miejsca, ale także się dzięki temu nawrócił.

Młodszy mężczyzna zdjął okulary. W jego oczach niedowierzanie mieszało się z irytacją.

– To jakiś żart?

Teraz to Anselmo pokręcił głową.

– Niestety, nie. Wszystko zgodnie z literą prawa – po czym uśmiechnął się znowu – Zapalisz?

Giancarlo poczęstował się papierosem i mecenas użyczył mu ognia.

– Nie powinieneś palić. Twojej ciotce to by się nie spodobało! – zachichotał.

Chłopak rzucił mu agresywne spojrzenie.

– Kiedy wyjeżdżam?

Stłumiony chichot.

– Jutro!

Trumnę załadowano właśnie do furgonu i zamknięto tylne drzwi. Samochód niespiesznie ruszył.

Pasterz, cz. 2 z 7

Widok z samolotu był cudowny. Pod nimi rozciągała się gigantyczna równina, poprzecinana skalistymi wąwozami i korytami na wpół wyschniętych rzek. Niebawem mieli podchodzić do lądowania i znaleźli się na tyle nisko, że drogi i lasy widać było jak na dłoni. Giancarlo siedział tuż przy oknie. Stary Luigi, z białymi bokobrodami i wielkim brzuchem, spał rozłożony na fotelu obok; sapał i pufał. Chłopak poczuł, że głowa towarzysza opada bezwładnie na jego ramię; który to już raz? Odsunął chrapiący balast i ponownie spojrzał w dół.

Na zboczu łagodnego wzgórza wyróżniało się zbiorowisko małych kropek, które zdawały się poruszać. To musiało być stado jakichś kóz albo owiec. A tamten czarny punkt przy ognisku to pewnie pasterz. Giancarlo zapatrzył się w cieniutką strużkę dymu. Przez chwilę miał wrażenie, jakby człowieczek pasący trzodę zadarł głowę do góry i spojrzał prosto na niego.

Łup! Głowa lokaja znów opadła na Giancarlo. Wtedy coś w niego wstąpiło. Odepchnął staruszka gwałtownie i wymierzył mu z całej siły cios łokciem w brzuch. Pan Luigi otworzył szeroko oczy, złapał się za żołądek i zaczął desperacko łapać powietrze.

Po chwili podbiegła do niego stewardessa, objęła go jedną ręką, drugą przytrzymała głowę. Wreszcie zakasłał i odzyskał oddech.

– Ty łobuzie – wykrztusił – Co to miało znaczyć, chłopcze?! Nie tego oczekiwała po tobie twoja stara ciotka, powinieneś się...

Giancarlo postanowił nie słuchać niekończącej się tyrady pouczeń i zarzutów. Odwrócił się do okna. Nie było już stada na wzgórzu i pasterza. Za to rozciągał się przed nimi piękny krajobraz wiekowej, tętniącej życiem Jerozolimy.

*

Przez chwilę słychać było sygnał łączenia, następnie w słuchawce zabrzmiał głos Anselmo:

– Pronto?

– Mówi Giancarlo.

Giancarlo siedział przy mahoniowym stoliku w salonie apartamentu i sączył z ponurą miną wino. Za oknem rozciągała się wieczorna panorama Świętego Miasta.

– Ach, witaj, chłopcze! – powiedział adwokat wesoło – Jak minęła podróż? Czy już się zakwaterowaliście?

Odstawił kieliszek i sięgnął po papierosa.

– Tak, właśnie jestem w hotelu – zapalił – Słuchaj, pokłóciłem się z Luigim.

– Już? – Anselmo rzucił zawadiacko – Obstawiałem, że wytrzymasz przynajmniej jeden dzień.

– Uderzyłem go – wypuścił kłąb dymu – W samolocie.

Mecenas chrząknął.

– Posłuchaj mnie, Giancarlo. Musisz panować nad nerwami. Od tego zależy twoja finansowa przyszłość.

– Wiem, nigdy wcześniej coś takiego mi się nie zdarzyło!

– I nigdy już się nie zdarzy – skwitował mecenas stanowczo – Co jutro robicie?

Chłopak westchnął.

– Mamy jechać do Betlejem. Z samego rana. Stary już dawno temu się położył.

– Ty też powinieneś. Wyśpij się, żeby wszystko było jak należy. Nie rób żadnych głupstw, bo w przeciwnym razie pieniądze wpłyną na konto jakiegoś domu dziecka. Zrozumiałeś?

– Tak...

– Dobrze. Zadzwoń do mnie jutro. Dobranoc.

I rozłączył się.

Pasterz, cz. 3 z 7

Bazylika Narodzenia była ogromna. Ale dla Giancarlo wyglądała obskurnie – Stary gmach z surowych szarych kamieni, nawet nie otynkowany. Razem z Luigim stali na brukowanym dziedzińcu przed wejściem, czekając na swoją kolej. Pomimo skwaru, obaj ubrani byli w żałobną czerń.

Rozejrzał się po placu. Kolorowe grupki turystów gromadziły się pod murami, wykorzystując każdy skrawek cienia. Najlepsze miejsce – pod rozłożystym drzewem przy parkanie – zajmowało kilka ustawionych w rzędzie samochodów.

Środek majdanu był pusty.

– Panowie? – odezwał się strażnik – Teraz wy.

Luigi ruszył przed siebie i zniknął w ciemnym, niskim wejściu do groty. Giancarlo podążył za nim. Tuż przed progiem zatrzymał się jeszcze i po raz kolejny rozejrzał dokoła. W prześwicie między budynkami dostrzegł idącą w stronę placu zgarbioną postać, która podpierała się długim, grubym kijem. Na stopach miała zniszczone sandały; resztę ciała okrywała sięgająca kostek, złachmaniona szata. U boku mężczyzny szła koza.

Lokaj ciotki Franceski wysunął rękę z mroku i wciągnął Giancarlo do środka.

Wnętrze groty było małe; oświetlone dwoma lampami i kilkoma tuzinami świec. Z pokrytego fałdami materiału sklepienia zwisały dymiące kadzidła. Luigi ukląkł przy ozdobionej malunkami wnęce i dotknął przytwierdzonej do posadzki srebrnej gwiazdy. Pozostał w tej pozycji przez chwilę, jakby się modlił, a potem wstał i skierował do wyjścia.

I tyle.

Giancarlo zrobił szybki ruch przypominający klęknięcie i także wyszedł.

Nie spodziewał się tego, co zobaczy na zewnątrz. Na dziedzińcu zapanował straszny harmider, ludzie szarpali się, krzyczeli na siebie, gdzieniegdzie dochodziło do poważniejszych rękoczynów. Starzy i młodzi, jakby poszaleli!

– Co tu się dzieje? – zapytał osłaniającego zejście do groty strażnika.

– Ktoś próbował wepchnąć się przed kolejkę i zaczęła się bójka. Już dzwoniłem na policję, zaraz tu będą!

Luigi i Carlo, nie namyślając się długo, przemknęli obok rozjuszonego tłumu i skierowali prosto na parking.

Po dziwnym włóczędze nie było śladu.

Pasterz, cz. 4 z 7

Upał trochę zelżał, choć Luigi wciąż pocił się, jak fontanna. Dysząc, człapał po schodach prowadzących nad brzeg rzeki. Jak to możliwe, że ten człowiek został lokajem?

Było późne popołudnie i znajdowali się w miasteczku Yardenit – miejscu chrztu Jezusa. Zachodzące słońce odbijało się pomarańczowym jęzorem w wodach Jordanu. Wysoki człowiek o ciemnej cerze opowiadał o antycznym szlaku handlowym i najpłytszym odcinku rzeki; przytaczał ważne daty. Turyści słuchali w skupieniu.

Dołączyli do nich. Z tyłu zaczął ujadać jakiś pies. Luigi, stęknąwszy, wyjął chusteczkę i wytarł czoło.

Giancarlo ogarnął wzrokiem scenerię. Woda była ciemna i płynęła leniwie. Na obydwu brzegach pochylały się wiekowe, pękate drzewa. U ich stóp leżały nagrzane w słońcu kamienie.

Było pięknie.

Pies hałasował coraz bardziej, jakby się wściekł. Giancarlo zaczęło to irytować. Wreszcie, postanowił tam pójść. Tu na dole i tak nie działo się nic ciekawego.

Zostawił zasłuchanego towarzysza i wrócił po schodkach do biegnącej powyżej alejki.

Szybko odnalazł sprawcę hałasu. To był owczarek niemiecki. Szczekał zajadle w kierunku uwiązanego do drzewa osiołka. Tamten wiercił się niespokojnie, przestępując z nogi na nogę.

– Uspokój się, to tylko osioł – powiedział chłopak od niechcenia.

Owczarek odwrócił się i teraz szczekał na niego. Giancarlo zawołał głośniej:

– Spokój!

Ale pies zdawał się być coraz bardziej rozdrażniony. Zrobił krok do przodu, odsłonił zęby i zaczął warczeć.

– No, no, uważaj sobie!

Czworonóg ruszył w jego stronę. Zamiast strachu, mężczyzna poczuł nagłe ukłucie niepohamowanej złości. Podwinął rękawy. Gdy zwierzę się zbliżyło, chwycił je zręcznie za kark, uniósł do góry i, chwilę później, szedł ze skomlącym i wijącym się owczarkiem pod pachą ku kępie nadrzecznych drzew.

– Utop się skurczybyku – wycedził przez zęby, przytrzymując stworzenie pod wodą, dopóki nie przestało się ruszać.

– Teraz zostałeś ochrzczony!

I pozwolił bezwładnemu ciału opaść na dno.

Gdy wrócił na alejkę, spostrzegł, że przy osiołku stoi jakiś człowiek i rozwiązuje powróz. Giancarlo znieruchomiał... To był pasterz. Uniósł głowę i pokazał pomarszczoną, brodatą twarz. Ich spojrzenia spotkały się. Cóż to był za wzrok... Giancarlo miał wrażenie, że przenika go na wylot, penetruje najgłębsze zakamarki jego duszy.

I było coś jeszcze – mógłby przysiąc, że starzec się uśmiechnął...

– Co ty tu robisz, na miłość boską? – szarpnął go Luigi – Nie odłączaj się od grupy, bo ucieknie nam powrotny autobus!

I pociągnął go za sobą. Giancarlo spojrzał raz jeszcze w kierunku drzewa. Znowu – pasterz zniknął. Ale na pniu pozostał wydrapany w korze napis:

THRYSOS

Pasterz, cz. 5 z 7

Anselmo siedział w wygodnym fotelu pogrążony w lekturze. Ogień w kominku trzaskał delikatnie; lampka rzucała nieduży krąg światła na otwartą książkę. Było ciepło, spokojnie i kameralnie.

Zadzwonił telefon.

Mężczyzna wziął mały łyk Martini i odebrał.

– Pronto?

– Anselmo, musisz mi pomóc – zaczął Giancarlo roztrzęsiony, po czym nastąpiła chwila ciszy – Anselmo, jesteś tam?

– Tak, słucham.

Chłopak wziął głęboki wdech.

– Chyba ktoś mnie śledzi. Dziwnie to zabrzmi, ale to jakiś pieprzony pasterz...

– Pieprzony pasterz? – zaśmiał się Anselmo – A może Thrysos?

– Thry... Że co?!

– Bardzo ciekawa postać – adwokat oparł się wygodnie i przerzucił parę stron – Znajomy ksiądz pożyczył mi dzisiaj antologię Ojców Kościoła, wiesz, chcę być na bieżąco w związku z waszym wyjazdem – zatrzymał się na początku jakiegoś rozdziału i wygładził kartkę – O, posłuchaj...

Giancarlo oddychał ciężko.

– ...Wśród ludu naszego panuje wiara, że owych trzech Mędrców Ze Wschodu, którzy przybyli, by Panu naszemu nowonarodzonemu hołd oddać, pastuch trzód miejscowych ku grocie zaprowadził. Nie wiedzą ludzie, że pasterz ten jest nieprzyjacielem, plugawym demonem wysłanym z piekieł, aby zwodzić wędrowców zdążających na spotkanie z Bogiem. Starzec to leciwy, obleczony w łachmany, a imię jego Thrysos. I, zaprawdę, powiadam wam, że i dzisiaj jest on wśród nas i będących w podróży gubi – Anselmo zaśmiał się ponownie – Więc może to on cię prześladuje, co?

– Co jeszcze o nim piszą? – zapytał Giancarlo zduszonym głosem.

– Właściwie nic więcej, to krótka wzmianka w rozdziale o demonach – umoczył usta w winie – No dobrze, więc co się dokładnie stało?

– Anselmo, błagam, dowiedz się wszystkiego, czego zdołasz o tym Thrysosie, zapytaj księdza, idź do biblioteki, cokolwiek! – znowu chwila ciszy – Zrobisz to dla mnie?

Chłopak wyraźnie się czegoś bał.

– No cóż, mogę to sprawdzić, jeśli chcesz, ale...

– Więc zrób to – uciął Giancarlo i przerwał połączenie.

Po chwili telefon komórkowy mecenasa zapiszczał i zabrzęczał. Mężczyzna odczytał wiadomość:

I zadzwoń do mnie jutro.

Pasterz, cz. 6 z 7

Giancarlo czuł, że Luigi zerka na niego z dezaprobatą, ale nie mógł powstrzymać się od nerwowego rozglądania na boki. Nękała go myśl, że Thrysos może być gdzieś w pobliżu. Oby Anselmo zadzwonił szybko i oby miał jakieś rewelacje...

Z drugiej strony, nic nie wskazywało na to, by tutaj, na szczycie Góry Oliwnej, mógł spotkać pasterza. Stali na łysym wzgórzu, pod nimi rozciągała się Jerozolima. Przewodnik grupy opowiadał o tradycji krzyżowania buntowników w Cesarstwie Rzymskim. Miał chyba jeszcze ze dwie warstwy ubrania pod kamizelką; jak on wytrzymywał w tym upale?

W pejzażu miasta dominowała złota kopuła muzułmańskiego sanktuarium. Wyrastała za grubym murem ponad piaskowymi dachami starówki. Nieco bliżej znajdowały się nowsze budynki, choć w podobnej kolorystyce; po spieczonych słońcem ulicach sunęły leniwie samochody.

Giancarlo przesunął wzrok ku podnóżu góry. Po skalistym zboczu wiła się kręta ścieżka, aż na sam dół...

I wtedy go zobaczył. Starzec w długiej szacie prowadził swoje stado w głąb miasta. Mecząc i pobrzękując dzwoneczkami, kozy szły na całej szerokości jezdni, tamując ruch.

A On przed nimi.

Chłopakowi zawróciło się w głowie. Z góry dostrzegł, jak pasterz obraca ku niemu twarz i wyciąga przed siebie sękaty kij. W tej samej chwili wśród turystów rozległ się okrzyk przerażenia. Giancarlo odwrócił się. Wszyscy padli na ziemię; wszyscy poza nim i przewodnikiem, który stał pośrodku z rozchyloną szeroko kamizelką. Do torsu przymocowaną miał baterię materiałów wybuchowych. Migała czerwona dioda.

– Za Palestynę!!! – wrzasnął zamachowiec.

Giancarlo rzucił się w dół ścieżki. Gdy usłyszał wybuch, zaczął się turlać. Pędził coraz niżej, obijając się boleśnie o kamienie.

Wyhamował na żwirowej fałdzie. Z tyłu rozległo się kilka agonalnych wrzasków. Zaczął wstawać, podparł się na kolanie i uniósł głowę. Wysoko biegał jakiś człowiek, cały w płomieniach, ale po chwili upadł. Po zboczu porozrzucane były krwawe ludzkie strzępy. Na mieście rozległy się syreny.

A w kieszeni Giancarlo zabuczał telefon.

Pasterz, cz. 7 z 7

– Dzwonię z samolotu – Anselmo wypluwał słowa jak karabin maszynowy – Wiem, że nie wolno, nieważne. Lecę do was, ale obawiam się, że nie zdążę. Posłuchaj: musisz dotrzeć do Bazyliki Grobu. Słyszałeś? Musisz. Tylko tak powstrzymasz Thrysosa.

Giancarlo, zakurzony i podrapany, zbiegał co tchu z Góry Oliwnej.

– Ale co tam jest? – wrzasnął do telefonu.

– Golgota. Miejsce ukrzyżowania Chrystusa. Miejsce, w którym się poświęcił. Tylko tam demony nie mają wstępu – coś zatrzeszczało – Muszę kończyć. Nie daj się i uważaj na...

– Anselmo? Anselmo! – krzyczał Giancarlo, ale linia była już głucha – Szlag.

Cisnął aparat i popędził przed siebie.

Wypadł na ulicę i rozejrzał się. Było pusto. Tylko jeden samochód jechał w jego stronę. Niezbyt szybko, skrajem pasa. Chyba szukał miejsca, żeby stanąć.

Nagle zza zakrętu wyskoczył sportowy kabriolet i zaczął wyprzedzać. Kierowca pierwszego auta stracił panowanie nad kierownicą; zarzuciło go w prawo, potem w lewo; niebezpiecznie zbliżał się do Giancarlo, pędził prosto na niego!

Mężczyzna uskoczył w bok. Wyprzedzany pojazd wpadł w potężny poślizg i uderzył z impetem w prawą stronę kabrioleta. Tamten odbił gwałtownie, przechylił się, boczne koła zawirowały w powietrzu; zaczął dachować...

Huk wybuchu zwieńczył szaleńczy lot samochodu w kierunku kamiennego muru u podnóży starówki. Przemknął ciepły podmuch.

Płonący wrak leżał teraz u stóp skalnej ściany, a drugie auto stało na poboczu. I Giancarlo zobaczył przy nim kogo?

Oczywiście, pasterza.

Zerwał się do biegu. Pomknął w stronę antycznej bramy. Niebawem przebiegł pod ceglanym łukiem i był na skąpanym w słońcu placu. Nie zatrzymał się nawet na sekundę. Z trudem łapał oddech, ale pędził dalej, gorączkowo zachowując orientację w układzie wąskich uliczek.

W cieniu antycznych kamienic zaczęły pojawiać się stragany. Po chwili alejki zaroiły się od ludzi, rozmawiających, targujących się i wybierających pamiątki.

Giancarlo potknął się i legł jak długi na ziemi, przewracając kosz z owocami. Natychmiast zbiegli się ku niemu przechodnie. Otoczyli go ciasnym kręgiem, rozprawiając w tysiącu różnych języków. Z tyłu ktoś lamentował niemiłosiernie – pewnie sprzedawca rozsypanych jabłek.

Wtem z harmideru wyłonił się człowiek w pstrokatej kufi i, z przeraźliwym krzykiem, zamachnął się jednym ze sprzedawanych na targowisku ozdobnych noży. Giancarlo szarpnął się na bok, unikając ciosu, i przetoczył po bruku. Chwytając za fałdę czyjejś szaty, podciągnął się i już był na nogach; odpychał ludzi łokciami, gotowy do dalszego biegu.

Coraz trudniej było mu utrzymać tempo. W głowie krew pulsowała jak szalona. Mijał kolejne rozwidlenia, ludzie patrzyli za nim oszołomieni.

Z przodu, nad dachami, już pokazała się blada kopuła Bazyliki Grobu. Giancarlo wybiegł na większe skrzyżowanie alejek i usłyszał głos:

– Stój!

Oparty o starożytną studnię, celował do niego z pistoletu policjant. Niewiele myśląc, chłopak zrobił parę kroków i uciekł w bok. W chwili, gdy schował się za rogiem kamienicy, huknął strzał i kula odbiła się od ściany, rozbryzgując kawałki cegły. Giancarlo wyskoczył z powrotem na alejkę i zniknął za kolejnym rogiem, kilka metrów dalej. I jeszcze raz. Kolejny pocisk nie zdołał go dosięgnąć.

Funkcjonariusz schował broń i ruszył w pościg. Młody Włoch także wznowił bieg i, wytężając wszystkie siły, pędził po wytartych przez stulecia kocich łbach.

Wpadł w tłum turystów, przedzierał się do świątyni. Wreszcie, dosłownie w ostatniej chwili, zniknął za drzwiami bazyliki i opuścił żelazny rygiel. Kilka osób, które znajdowały się w środku, rozpierzchło się w panice w najdalsze kąty. Policjant łomotał w drzwi i krzyczał.

Giancarlo poczuł ulgę. Usiadł na kamiennej posadzce i oparł głowę na kolanach.

Udało mu się...

Po chwili podniósł wzrok. Przed nim stała nieduża kaplica, bura i niesymetryczna, obstawiona świeczkami. Dokoła wyrastały podzielone na kilka arkadowych pięter mury, a wysoko, wysoko w górze wieńczył je okraszony złoceniami spód kopuły. Pośrodku sklepienia znajdował się kolisty otwór, który wpuszczał dzienne światło. Giancarlo zapatrzył się weń.

I nagle, gdzieś hen na jerozolimskim niebie, dostrzegł sylwetkę samolotu. Najwyraźniej podchodził do lądowania. Może to ten, którym przybędzie Anselmo?

Rany, Anselmo... Gdyby nie on, mogłoby być krucho. Uratował mu życie. Tutaj, w bazylice, jest już bezpieczny... Tutaj pasterz go nie dopadnie. Nie wzbudzi w nikim złości, aby go skrzywdził.

Ale zaraz – czy ten samolot nie zniża lotu zbyt szybko...?

Chryste, on pikuje! On spada, z ogona leci mu dym!

Spada prosto na...

Dziób Boeinga wrył się w kopułę świątyni.

Posypały się gruzy.

I nastała ciemność...

Koniec

Wciąż spragniony/na wrażeń? Przeczytaj Grunt to dobrze zjeść

 

Toplista: Najlepsze Horrory w Necie
Toplista: Opowiadania
Toplista: Straszne historie